Etykiety

niedziela, 14 października 2018

King's Quest 1: Quest for the Crown - recenzja


Kwitnące niegdyś królestwo Daventry stopniowo popadało w coraz to większą ruinę. Stary król Richard, świadom tego, że jest coraz gorzej, wezwał pewnego dnia sir Grahama, najlepszego ze swoich rycerzy. Poinformował go, że winą wszystkich nieszczęść jest utrata trzech magicznych przedmiotów - lustra, która pokazywało przyszłość, tarczy, która chroniła przed wszelkimi niebezpieczeństwami oraz skrzyni, która zawsze sama napełniała się złotem. Znużony i uginający się pod ciężarem wieku władca wiedział, że sam nic na to nie poradzi. Nie miał też potomków. W związku z tym poprosił sir Grahama, aby wyruszył w podróż i odzyskał trzy magiczne przedmioty Nagrodą miała być korona Daventry.

Tak zaczyna się opowieść, która stała się kanwą do jednej z najdłuższych i najważniejszych serii gier przygodowych w dziejach. Wydany w 1984 roku "King's Quest 1: Quest for the Crown" nie był pierwszą grą tego typu, a jednak okazał się tytułem rewolucyjnym, którego rozwiązania kopiowano przez kolejne lata, także w czasach tzw. złotej ery gier przygodowych w połowie lat 90. Stał się on też podstawą do innych gier z serii "Quest" wydawanych przez tego samego wydawcę - "Police Quest", "Space Quest" itd.
Co było w tej grze takiego wyjątkowego? Jej autorka, Roberta Williams, wykorzystała bardzo nowatorskie w swoich czasach rozwiązania graficzne, z w pełni kolorową grafiką dającą złudzenie 3D. O ile wcześniej w podobnych gracz gracz nie mógł bezpośrednio wchodzić w interakcję z otoczenie, to w King's Quest można było podnosić przedmioty, przesuwać je, rozmontowywać itd. To, co wcześniej jedynie opisywano w komunikatach, teraz naprawdę działo się na ekranie.

Obszar jest całkiem spory - obejmuje teren o rozmiarze 8x6 ekranów terenów zewnętrznych plus kolejnych 30 ekranów wnętrz. Zaskakująca jest przy tym dość niewielka ilość przedmiotów, a także fakt, że nie wszystkie mają swoje zastosowanie bezpośrednie. Autorka zastosował tu patent, który był ciekawy - możemy po prostu przejść grę i wygrać, ale aby połechtać naszą ambicję, za każdy znaleziony przedmiot lub właściwą akcję otrzymujemy punkty. Aby zebrać komplet 158 punktów, musimy znaleźć wszystkie przedmioty i nie stracić żadnego z nich. Co ciekawe, w grze nie ma znowu tych przedmiotów aż tak wiele.

Cały świat i nastrój gry zbudowano w oparciu o baśniowy klimat. Wiele rozwiązań wymaga od nas nie tyle jakichś logicznych i zdroworozsądkowych zachowań, ale wiedzy o klasycznych bajkach i legendach i umiejętności zastosowania. W niektórych przypadkach można się naprawdę zdrowo naciąć - np. spotykamy gnoma, który każe nam odgadnąć swoje imię. W grze nie ma ŻADNEJ podpowiedzi w tym temacie. Imię to pochodzi z baśni braci Grimm (na dodatek, oczywiście, w ich angielskiej wersji). Niektóre sytuacje możemy rozwiązać na różne sposoby - na przykład do chatki wiedźmy możemy wślizgnąć się podczas jej nieobecności albo wykorzystać czar ochronny, aby wejść tam bez obaw, że wiedźma nam coś zrobi.

"King's Quest 1: Quest for the Crown" nie jest grą liniową - autorka zostawiła graczowi sporą swobodę. Do dyspozycji na starcie mamy ca. 70% wszystkich lokacji, a tylko jakieś 30% to miejsca, które otworzą nam się wraz z postępem w rozgrywce. Ta swoboda cieszy, ale też utrudnia rozgrywkę. Niestety, przekłada się ona na brak fabuły. To chyba jedna z największych słabości tej gry - historia na dobrą sprawę zaczyna się w prologu, a potem powraca dopiero w epilogu.  W pewnym sensie rekompensuje nam to osobliwy humor narratora, który opisuje odwiedzane przez nas miejsca, znajdowane przedmioty, a czasem też złośliwie komentuje nasze niepowodzenia.

Ciekawym rozwiązaniem jest to, że gra oferuje wiele utrudnień. Po świecie krążą stworki i nieprzyjaźni nam ludzie - może nas porwać czarownica, może zjeść wilk, możemy nawet utonąć (swoją drogą, to intrygujące, że główny bohater podobno jest rycerzem, a nie ma jak walczyć ani jak się bronić). W swojej pierwotnej wersji miała też możliwość zaklinowania się - gracz mógł wejść tam, skąd nie mógł wyjść lub stracić przedmiot kluczowy do dalszego ciągu gry. Te dwa ostatnie problemy wyeliminowano w kolejnych reedycjach.
No właśnie, reedycje. Ukazało się ich kilka, niektóre przyjęte bardzo chłodno (jak ta z 1990), natomiast dzisiaj możemy szczęśliwie grać za darmo w pięknie zrobią wersję z 2009 roku. Ma ona bardzo ładną, współczesną grafikę, animacje, śliczną muzykę i jest całkowicie "mówiona" przez aktorów. Można ją pobrać ze strony AGD Interactive. Co prawda, wszystkie  części King's Quest w oryginalnej postaci są także dostępne na GOG, ale w pierwsze trzy zdecydowanie warto zagrać w poprawionych wersjach, gdyż nawet jak na dzisiejsze standardy prezentują się one ślicznie.  Powyżej możecie zobaczyć porównanie tej samej lokacji z oryginału (góra lewo), remaku z 1990 (góra prawo) i edycji AGD. 

"King's Quest 1: Quest for the Crown" jest grą krótką - właściwie to można ją ukończyć pewnie w godzinkę. Ale... czapki z głów przed kimś, kto byłby w stanie to zrobić "uczciwie", bez korzystania z solucji. Ta gra to bardzo interesujące wyzwanie, które zapewne zadowoli amatorów takich gier. Nawet, jeśli dzisiaj nie cieszą się już one taką popularnością jak niegdyś, to moim zdaniem warto spróbować. Sama spędziłam na "King's Quest 1: Quest for the Crown" kilka wieczorów, wysilając mózgownicę, śmiejąc się z komentarzy narratora, ale niekiedy też irytując, gdy nie byłam w stanie wymyślić, co dalej trzeba zrobić, zaś rozwiązanie okazywało się banalnie absurdalne. Gra dostarczyła mi zatem zabawy i emocji, a to zawsze cenię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz