Etykiety

niedziela, 7 lutego 2021

Lufia & The Fortess of Doom - recenzja


Wprowadzenie na rynek w 1991 konsoli Super Nintendo Entertaiment System (powszechnie znanej jako SNES) było dla gier jRPG bardzo istotnym momentem. Bo choć wiele klasycznych serii rozpoczęło swoją przygodę na konsoli poprzedniej generacji - NES (tak było z Final Fantasy, Dragon Quest, Megami Tensei...), to na SNESa miała ukazać się chyba największa ilość takich tytułów. To właśnie gry wydawane na SNESa miały przez pewien czas całkowicie zdominować rynek cyfrowych RPG i zepchnąć zachodnie serie, takie jak Ultima czy Wizardry, w cień na długie lata. Poza wielkimi przebojami powstało także i kilka mniej znanych, dziś już zapomnianych serii. Do nich należy Lufia, której pierwsza odsłona pojawiła się w 1993. Jej wydawcą był gigant rynku automatów do gier, Taito, jedna z najstarszych na świecie firm produkujących gry video.

Historia w "Lufia & The Fortress of Doom" (oryginalnie wydana pod tytułem "Esterpolis Senki") rozpoczyna się w momencie, w którym zwykle kończą się typowe gry RPG. Nad światem wisi groźba, gdyż cztery potężne byty zwane Sinistralsami chcą przejąć nad nim władzę. Są już bliskie tego celu, ale wtedy do ich siedziby na latającej wyspie przybywa czwórka wojowników. Pokonują oni Sinistralsów i choć nie jest to zwycięstwo pozbawione bolesnej ceny, świat zostaje uratowany. Mija sto lat spokoju i bezpieczeństwa, zaś na świecie zaczynają pojawiać się potwory. Młody chłopak, potomek jednego z owych legendarnych już wojowników, postanawia dowiedzieć się, co za tym stoi. Jego towarzyszką jest przyjaciółka z dzieciństwa - Lufia.
Po całkiem ciekawym wprowadzeniu fabularnym, gra prezentuje dość typowe podejście do fabuły. Chodzimy zatem po świecie, rozwiązujemy problemy trapiące mieszkańców, zbieramy drużynę i poznajemy prawdę o wydarzeniach sprzed lat. Przyznam, że byłam tym trochę rozczarowana - bo przecież ile razy już się to w grach robiło? Pierwszy poważniejszy zwrot fabularny pojawia się dopiero gdzieś tak po 2/3 rozgrywki, więc dosyć późno i nawet fakt, że jest dość ciekawy, nie rekompensuje tego, że gra miewa dłużyzny. Ograniczenie drużyny wyłącznie do czwórki postaci dawało potencjał na większą rozbudowę relacji między nimi. Twórcy chyba nawet próbowali to zrobić, ale jednak  skończyło się to na kilku dodatkowych dialogach, niczym więcej.

"Lufia & Fortess of Doom" jest kolejnym dowodem na to, jak wiele świat japoskich gier RPG zawdzięcza serii "Dragon Quest". Lufia, przynajmniej pod względem mechaniki, czerpie z niej pełnymi garściami. Sytuacja, w której główna postać jest zarówno magiem jak i wojownikiem, widok walki przy drużynie "u dołu", rozwijanie statystyk poprzez znajdowane przedmioty, mniejszy nacisk na walki z bossami, za to większy na eksplorację świata - to wszystko cechy charakterystyczne tamtej serii, której znajdziemy w "Lufii".
Mechanika walki jest dość klasyczna dla gatunku jRPG, choć warto zaznaczyć, że w grze pojawia się pewien element który zniknął szybko z takich gier. Mianowicie, jeśli postać miała zaatakować wroga, a tenże wróg został zabity, to postać nie atakuje innego wroga, ale "marnuje" swoją akcję. Sprawia to, że należy planować działania z wyprzedzeniem, tak, aby nie skończyło się bezsensownym wywalaniem mocnych ataków w pustkę. Gra daje dość bogatą gamę czarów, ale prawdę mówiąc, kiedy ją przechodziłam, to używałam stosunkowo niewielu.

Poziom trudności jest nieźle zbalansowany. W odróżnieniu od wspomnianego wcześniej "Dragon Quest", gra nie wymusza tak intensywnego grindu. Kiedy kończyłam rozgrywkę, moje postacie były na poziomach 45-38, co całkowicie wystarczyło, by poradzić sobie z końcowymi walkami. Zresztą, "Lufia & The Fortess of Doom" bardziej stawia na trudność walk losowych. Jest ich tu naprawdę dużo (choć są przedmioty, które pozwalają zmniejszyć ich intensywność) i czasem problemem jest nie tyle walka z bossem, ile dotarcie do niego w jednym kawałku. Nie ma tu niestety zbyt wielu zagadek logicznych. Fabuła dość czytelnie wskazuje nam dalszą drogę i to, co mamy zrobić. Jedynym problemem może być czasem to, że do posunięcia jej naprzód wymagana jest rozmowa z jakąś postacią, którą można przegapić.  
Po "Lufia & The Fortress of Doom" widać niestety upływ czasu. Już w momencie wydania była grą przyzwoitą, ale ustępującą tym, które wówczas uchodziły za pierwszą ligę gatunku. O ile od strony graficznej nie miała się czego wstydzić, ale w pozostałych przypadkach nie miała startu do np. "Final Fantasy IV" albo "Secret of Mana", które wyszły w podobnym czasie. Nie miała też niczego specjalnie świeżego i charakterystycznego, jak np. "Breath of Fire". Co ciekawe, twórcy wzięli to sobie do serca, tworząc kontynuację, będącą, nota bene, prequelem. Wydana w 1995 "Lufia II: Rise of the Sinistrals" zebrała bardzo pochlebne recenzje, spychając nieco w cień poprzedniczkę.

Podsumowując, dzisiaj "Lufia & The Fortress of Doom" jest raczej zabytkowym przeciętniakiem, które oferuje sporo przyzwoitej rozgrywki, ale brak tej grze czegoś, co by jej wyróżniało i sprawiało, że mogłabym mieć pewność, że zapamiętam ją na długo. Nie da się ukryć, że na SNES powstało na tyle dużo bardzo dobrych gier RPG, że te przeciętniejsze szybko odeszły do lamusa historii. I do nich właśnie należy ten tytuł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz