Etykiety

niedziela, 23 czerwca 2019

Dragon Quest IV: Chapters of the Chosen - recenzja



Po przerastającym oczekiwania chyba wszystkich sukcesie „Dragon Quest III”, Enix miało zapewne niezłą zagwozdkę. Jasnym było, że każda kolejna gra sygnowana nazwą „Dragon Quest” sprzeda się dobrze. Pytanie brzmiało, czy iść po najmniejszej linii oporu i wyprodukować ulepszonego klona bestsellerowej trójki czy może skorzystać z okazji i pójść krok do przodu. Zdecydowano się na to drugie rozwiązanie, definitywnie zamykając pierwszy rozdział smoczej sagii i otwierając nowy. Trylogia Zenithiańska, jak potocznie określa się części IV – VI, przyniosła serii równie duży sukces co odcinki I – III, a zdaniem wielu jest najlepszym fragmentem całego cyklu.

„Dragon Quest IV: Chapters of the Chosen” już od początku pokazywał, że jest czymś całkowicie nowym. Fabułę podzielono na pięć rozdziałów, z których pierwsze cztery wprowadzają poszczególnych bohaterów na scenę, zaś w piątym, finałowym, przychodzi im się spotkać i wspólnie stawić czoła zagrożeniu. Ragnar, rycerz, który występował w pierwszym rozdziale, miał za zadanie rozwiązać tajemnicę porwań dzieci, do jakich dochodziło w królestwie Burland. Allena, wojownicza księżniczka, która wbrew woli ojca biega po świecie w poszukiwaniu przygód, jest główną postacią drugiego rozdziału. Trzeci rozdział opisuje perypetie kupca Taloona, którego ambicją jest stać się najlepszym handlarzem na świecie. Czwarty epizod to opowieść o zemście, jakiej pragną dwie siostry, tancerka Mara i wróżka Nara, na zabójcy ich ojca. Wreszcie, w piątym pojawia się Bohater, stworzona na początku przez gracza postać, której ścieżki losu przetną się z pozostałymi postaciami. Wspólnie już będą oni musieli stawić czoła Necrosaro, który w zemście za śmierć ukochanej chce wymordować całą ludzkość.

Tak, historia w tej grze jest dużo ciekawsza niż ta z trójki, która w istocie była tylko pretekstem do biegania po olbrzymim świecie. Tu, dzięki rozdziałom, każda postać ma swoje pięć minut, jest dokładniej przedstawiona i wymusza na graczu zapoznanie się z jej zdolnościami bojowymi i umiejętnościami. W starciu możemy mieć maksymalnie cztery postaci, więc siłą rzeczy nie zawsze będziemy wykorzystywać wszystkich bohaterów (poza opisanymi wyżej jest jeszcze kilku) równie często. Z własnego doświadczenia mogę stwierdzić, po pewnym czasie wykrystalizuje się nam kształt takiej drużyny, jaka graczowi pasuje najbardziej. Zrezygnowano tu z klas zawodowych, każda postać ma swoją specjalizację, co wymusza rozsądne nimi gospodarowanie. Oczywiście, można grać samymi wojownikami albo samymi magami, ale na dłuższą metę jest to trudne. Tym bardziej, że system walki jest w tej grze dość specyficzny.

Otóż podczas starcia kierujemy bezpośrednio jedynie głównym bohaterem. Reszcie drużyny ustawiamy strategię i poszczególni bohaterowie sami podejmują akcje. Z jednej strony przyspiesza to niewątpliwie grę, ale i czyni ją zarazem trudniejszą. Algorytm gry nie jest tak dopracowany jak w wykorzystującym podobny system Final Fantasy XIII i decyzje bohaterów nierzadko mogą nas zdrowo zirytować. Dotyczy to zwłaszcza magii. Trudno się nie zezłościć, gdy postać używa kilka razy pod rząd czaru absolutnie nieskutecznego albo niepotrzebnego. Oczywiście, można ustawić zakaz używania magii, ale są w tej grze walki, których bez magii przejść się nie da. Cóż, pozostaje życzyć szczęścia i umiejętnego dobierania taktyki do składu drużyny. Zresztą, to nie jedyny problem tej gry. Jest nim bowiem w podobnym stopniu sam poziom trudności. „Dragon Quest IV” naprawdę wymaga regularnego levelowania drużyny i ułańskie szarże bez uprzedniego przygotowania niemal zawsze kończą się tu tragicznie.

Z jednej strony, niewielu w tej grze bossów, a gdyby porównać z Final Fantasy, to wręcz bardzo mało. Z naddatkiem rekompensuje to poziom trudności szeregowych przeciwników, sukcesywnie rosnący. Szczególnie boleśnie odbija się on nam w sytuacjach, kiedy mamy w drużynie tylko jedną postać, a tak jest w pierwszym i trzecim rozdziale. Wtedy często trzeba będzie pilnować zapasu przedmiotów leczących i kręcić się wokół miast, mozolnie nabijając poziomy doświadczenia oraz pieniądze. No właśnie, ekonomia. Nowe przedmioty są tu drogie, szczególnie te najbardziej przydatne, a pieniędzy z potworków wypada zawsze za mało. Na dodatek w tej grze nasze możliwości tragarskie są mocno ograniczone i noszenie zbyt wielu przedmiotów może nagle sprawić, że zabraknie nam miejsca na przedmioty fabularne. Tych jest sporo i w pewnym momencie niezbędne stanie się wydzielenie grupki osób, których zadaniem będzie noszenie za resztą wszystkiego, co akurat potrzebne. Każdy niepotrzebny już przedmiot z kolei najlepiej jak najszybciej sprzedawać lub oddać do przechowalni. Kwestię pieniędzy pomaga rozwiązać sztuczka dostępna dla posiadaczy emulatorów. Jest to gra w znajdującym się w Endor kasynie. Podobnie, dzięki save state można szybko (do pewnego momentu) nabijać punkty doświadczenia walcząc z  Metal Slimami, pojawiającymi się rzadko i szybko uciekającymi potworkami, z których każdy daje 10 000 punktów doświadczenia. Wszystko to opisałam osobno w dziale z trikami.

A jak sama rozgrywka? Nieźle, choć niestety zbyt często na mój gust gra wymusza na nas postoje i konieczność levelowania. Nie jest to coś, co bym lubiła. Przez sporą część gry będziemy podróżować na piechotę, na szczęście każde już raz odwiedzone miasto możemy zaliczyć ponownie dzięki czarowi „Return”. Co ciekawe, czar obejmuje także inne środki lokomocji. Przechodząc czwartego „Dragon Questa” miałam kilka momentów zwątpienia, podczas których zastanawiałam się, czy chce mi się nadal grać w ten tytuł. Brakuje mu jednak trochę, gdyby porównać go ze znakomitą piątką. Po prostu trzeba wziąć poprawkę, że jest to jednak gra starsza. To samo tyczy się grafiki, choć uczciwie przyznam, „Dragon Quest IV” jest graficznie najładniejszą znaną mi grą  na NES. Grafika jest czytelna, wyraźna i nie ustępuje wielu grom na SNES. Niestety, Square w tym czasie wyprzedzało już konkurencję lepiej wyglądającą serią Final Fantasy. Dzisiaj na szczęście nie jest to już problem - dostępny jest angielski port gry na Androida jak i na DS, z mocno poprawioną i bardziej współczesną grafiką.

Podsumowując, czas obszedł się z „Dragon Quest IV” średnio na jeża. Bez wątpienia da się w to grać i czas poświęcony tej grze nie będzie czasem straconym, jednak uczciwie przyznam, trudno mi sobie wyobrazić, aby w tytuł ten grać dziś mogli inni gracze poza fanami cyklu, chcącymi poznać jego pełną historię. Ich „czwórka” na pewno nie rozczaruje. Całej reszcie sugeruję od razu sięgnąć po dużo bardziej udaną piątkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz