Etykiety

niedziela, 26 września 2021

Shin Megami Tensei - recenzja


Był 1992 rok. jRPG stały już mocno na rynku i jasne było, że jeśli jakaś firma chce istnieć na rynku konsolowych gier, to posiadanie własnego hitu w tym gatunku jest bardzo pomocne. Panowie z Atlus także zdawali sobie z tego sprawę. Nie chcieli jednak pójść na łatwiznę, tworząc kolejnego klona Dragon Questa, jak to czyniło wielu innych wydawców. Opierając się na stworzonym kilka lat wcześniej dungeon crawlerze "Megami Tensei", stworzyli grę inną niż wszystkie.I tak w 1992 świat zobaczył pierwszą część serii, która została uznana, obok Dragon Quest i Final Fantasy, za jedną z trzech klasycznych serii, które ukształtowały rynek konsolowych RPG.


To był dziwny sen. Bohater krążył po jakimś labiryncie, po drodze napotykając dwójkę oryginałów, z których każdy dołączył do niego w tej dziwnej wędrówce. W międzyczasie spotkali jeszcze jakiegoś starca, który mówił coś o wyborze, Bogu i tak dalej, ale we śnie trudno było wszystko zrozumieć. Zapamiętał natomiast panienkę, którą spotkaliśmy w ostatnim z pokojów. Kąpała się w jeziorku a miała na sobie tyle co Ewa w Edenie - po kilku słowach jednak sen się skończyło. No nic, mówi się trudno, choć nasz bohater dałby głowę, że gdzieś już tę dziewczynę widział. Nie miał jednak czasu na rostrząsanie tej kwestii, bo gdy włączył komputer, to tu nagle wyskoczyła informacja  o programie przyzywania demonów, który zainstalował się na dysku.  Matka (ojca wywiało z domu lata temu) wspomniała tylko, aby uważał na siebie, gdy wychodził z domu. Fakt, ostatnio w okolicy zamordowano kogoś, a policja rozstawiła wszędzie blokady. Tradycyjnie w wolny dzień, nasz bohater wybrał się do galerii handlowej. I wtedy się zaczęło. Szedł sobie jakimś bocznym korytarzem, kiedy zobaczył faceta mocującego się z czymś… co mało przypominało człowieka. Choć w pierwszej chwili mogło się wydawać, że to film kręcą, to chwilę potem potwór dziabnął szponami faceta po gardle i ruszył na naszego bohatera.

Tylko dzięki łutowi szczęścia skończyło się na podrapaniach. Jednak na tym problemy się nie skończyły. Facet leżał martwy, a uciekając, nasz bohater natknął się na lokalny gang kopiący jakiegoś biedaka. Nie chcąc się w to pakować, udał się do pobliskiej knajpy, by w łazience przemyć ranę. Tam też spotkał dziewczynę - .nazywała się Yuriko, ale zanim rozmowa się na dobre rozkręciła, musiała znikać. Decyzja o powrocie do domu nie rozwiązała problemów. Spokojne Tokio zmieniało się w miasto rodem z jakiegoś filmu grozy, gdzie demony łaziły po ulicach, czasem jakby nigdy nic, a czasem atakując ludzi. A jakby tego było mało, szybko okazało się, nasz bohater poszukiwany jest przez policję za zabójstwo...
 
W 1992 jRPG jakoś już stały na nogach, ale wciąż jeszcze grzęzły w schematach typowych dla gatunku. Wszystko zamykało się w ratowaniu świata, podróżowaniu po krainach fantasy i raczej bajkowych klimatach. Tworząc „Opowieść o Cyfrowej Bogini” Atlus połamał chyba wszystkie możliwe schematy gatunkowe. Akcję osadzono w czasach współczesnych i bliskiej przyszłości, a na dodatek w zupełnie rzeczywistym Tokio. Zastosowano widok FPP, rodem z gier typu dunegon crawler, do tego realistyczny projekt postaci i grafikę generalnie nie mającą nic wspólnego z tym, co wcześniej w jRPG widziano. Do dziś wielu odpada od tej gry zaraz na początku, tłumacząc to zupełnie odmiennym od klasycznego dla jRPG wykonaniem. Ale nie tylko dlatego. „Shin Megami Tensei” jest grą, która bardzo wiele daje, ale i równie dużo wymaga. Jest bez wątpienia jednym z najbardziej kontrowersyjnych jRPG w dziejach, mającym tyle samo zwolenników co przeciwników. Bez dwóch zdań zapracowała solidnie na status gry kultowej. Ale czy to czyni ją tytułem, w który dziś warto jeszcze grać?

Zacznijmy od najważniejszego – „Shin Megami Tensei” jest grą trudną. Ilość losowych walk może doprowadzić w niektórych lokacjach do szału. Ich poziom jest wysoki, a samo rozwijanie postaci to za mało. W drużynie mamy bowiem maksymalnie sześć  miejsc, a ludzkich bohaterów zdarzy nam się na raz nie więcej niż trzech i to rzadziej niż częściej. Reszta to demony, które musimy przekonać, aby do na dołączyły. Demony się nie rozwijają, więc co jakiś czas musimy łapać nowe albo łączyć te już posiadane. Demony przekonujemy podczas rozmów, a że bestie są kapryśne i humorzaste, sporo czasu upłynie, zanim wszystko pójdzie po naszej myśli. Wysoki jest stopień trudności walk, forsy niemal zawsze mamy za mało, a torba na przedmioty nie należy do pojemnych. Jakby tego było mało, w grze nie ma opisu działania czarów ani przedmiotów, musimy zgadywać, co do czego może służyć (większość rzeczy ma oryginalne, niewiele mówiące nazwy). A to jeszcze nie wszystko! Oryginalne podejście do grafiki sprawiło, że minie sporo czasu, zanim gracz nie zacznie się gubić w zwiedzanych lokacjach (później sprawa się nieco uprości, ale początek może zniechęcić tych mniej odpornych). Lokacje są duże, skomplikowane i przyznam, że gdyby nie automapa, to nie dałabym chyba sobie z tą grą rady. Wszystko to sprawiło, że gra zawsze trafiała na wszelkiego rodzaju listy najbardziej hc gier w dziejach.

Ale, jeśli już sobie z tym damy radę, to okaże się, że „Shin Megami Tensei” ma także sporo do zaoferowania. Przede wszystkim bardzo ciekawą fabułę, daleką od jakichkolwiek schematów. W postapokaliptycznym Tokio o władzę nad duszami i sercami ludzi walczą wyznawcy Jahwe, Lucyfera, a także ci, którzy chcieliby wyzwolić ludzkość spod ucisku wszystkich metafizycznych bytów. Również członkowie naszej drużyny opowiadają się po różnych stronach tego konfliktu i starają się nas przekonać do swojej filozofii. To przekłada się na fakt, że gra ma aż trzy ścieżki przejścia. W zależności bowiem od naszych decyzji, możemy stanąć po stronie teoretycznego dobra (Law), praktycznego zła (Chaos), albo trzymać się pomiędzy (Neutral). Co więcej, gracz nie jest do końca pewien, czy decyzje, jakie podejmuje, kierują go tu takiej a nie innej ścieżce. Na szczęście jest kilka możliwości samodzielnego wpływania na rozwój akcji. Ta zaś obfituje w dość zaskakujące wydarzenia. Sporo tu mieszania w religiach, bo obok aniołów rodem z mitów judeochrześcijańskich pojawiają się bogowie nordyccy i azjatyccy.  Całość, o dziwo, jest dość spójna, stawiając bohaterów przed wyborem, kogo poprzeć w rozgrywce, która toczy się w Tokio. System rozwoju postaci pozostawiaj sporą swobodę w ich tworzeniu. Dodatkowo możliwość ekwipowania dwóch różnych rodzajów broni (białej i palnej) a także amunicji (nastawionej na czyste obrażenia albo na obrażenia i statusy) sprawia, że można tu faktycznie eksperymentować ze strategiami walki. Na dodatek cała część z demonami – tutaj zabawy jest co nie miara, bo ich łapanie a potem eksperymentowanie z kombinacjami daje sporo frajdy, choć może także i denerwować. Niedociągnięciem jest co prawda fakt, że raz stworzony demon już się nie rozwija i gdy stanie się zbyt słaby, możemy co najwyżej wykorzystać go w fuzjach z innymi.

Recenzje „Shin Megami Tensei” zbiera zwykle skrajne, od bardzo pozytywnych do skrajnie negatywne. Cóż, u mnie też wywoływała skrajne emocje. Niewątpliwą wadą gry jest monotonny wygląda pomieszczeń, które musimy przemierzać. Trudno się oprzeć wrażeniu, że różnią się one właściwie tylko kolorem ścian. Nawet z mapami można się w nich pogubić. Praktycznie nie ma w tej grze jakichkolwiek animacji, fabuła zawiera się głównie w tekście i sporadycznie występujących obrazkach. Niewiele tu także postaci, a główny bohater jest tabula rasa, którą swoimi decyzjami w pewnym tylko stopniu zapełnia gracz. Trochę lepiej wypadają pozostali bohaterowie, ale jest ich, jak na taką grę, niewielu. Pisząc o postaciach warto wspomnieć o Stephenie – jeżdżącym na wózku inwalidzkim naukowcu, który napisał program przywoływania demonów. Ta postać to hołd panów z Atlus złożony Stephenowi Hawkingowi – jednemu z najwybitniejszych naukowców naszych czasów.

Interesujące może być to, że o ile w Japonii lat 80 bardzo dużą popularność zdobyły serie Wizardry i Ultima, do niewątpliwie ta druga była główną inspiracją dla twórców takich hitów jak Dragon Quest czy Final Fantasy oraz reszy innych jRPG. Tymczasem "Shin Megami Tensei" bliżej było jednak pod pewnymi względami do Wizardry. Nie było to jednak proste kopiowanie, a co więcej, gra sama zapoczątkowała motyw (łapanie potworów, wykorzystywanie ich w walkach, tworzenie nowych przez fuzje), który kilka lat później miał przynieść ogromny sukces serii "Pokemon".

Grafika jest niewątpliwie obskurna. Przemierzając kolejne lokacje nie sposób oprzeć się wrażeniu deja vu. Ot, wzięli to samo, machnęli ściany na inne kolory i trochę inaczej je przestawili. Mapa świata jest bardzo uproszczona i schematyczna. Lepiej wypada design postaci i demonów – tutaj jest, jak na lata powstania „Shin Megami Tensei”, bardzo dobrze, aczkolwiek podejrzewam, że wielu zobaczywszy screeny z tej gry, uznałoby że ma do czynienia z tytułem zachodnim. Jak na ironię, „Shin Megami Tensei” okazało się zupełnie nie do przyjęcia dla zachodnim dystrybutorów. Gra która poruszała tematy religijne a dodatkowo dawała możliwość stania się bohaterem negatywnym, raczej nie miała szans w tamtych latach na wyjście w języku angielskim (podobny los spotkał niemal dziesięć lat później kolejną grę z tego cyklu – „Persona 2: Innocent Sin”). Z pomocą przyszli fani, tworząc amatorskie tłumaczenie. Niestety, zawiera ono kilka bugów, które mogą wydatnie utrudnić grę, gdy chcemy zaliczyć konkretną ścieżkę przejścia (w przypadku Law). Sposób poradzenia sobie z nimi opisałam w solucji. Dodatkowo, wyszedł także patch, który likwiduje te bugi. Muzyka całkiem nieźle wpasowuje się w nastrój. Nie ma tu podniosłych lub przesadnie optymistycznych dźwięków, całość tworzy dość duszny i ponury nastrój, idealnie oddając to, co dzieje się na ekranie. Szkoda tylko, że tłumaczenie nie doczekała się wersja na PSX, słynąca z dużo lepszej ścieżki dźwiękowej.

"Shin Megami Tensei" nie było, technicznie rzecz biorąc, pierwszą grą z tej serii, gdyż na przełomie lat 90 ukazały się dwie gry pt. "Megami Tensei". Wykorzystywały one podobną mechanikę, z tym, że skupiały się wyłącznie na eksploracji labiryntów. Natomiast dopiero od tej gry zaczęła się historia popularności cyklu, który zresztą w pewnym momencie rozwinął się w kilka niezależnych serii - jak choćby playstationowa "Persona" czy DSowe "Devil Survivor". I choć poszczególne serie zmieniały pewne rzeczy w mechanice, to zachowały wiele z klimatu "Megatena", czyli wątki demonów, wyboru strony, po której opowiada się gracz, religijno-filozoficznej osnowy fabularnej i zwykle dość wysokiego poziomu trudności.

Czy po tylu latach warto sięgać po ten tytuł, w sytuacji kiedy jest wiele nowszych i lepszych? Nie czuję się w pełni władna odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Pisałam już, to trudna i wymagająca gra, więc młodszych graczy, nawet nie zrażonych grafiką, może odrzucić mechanika. Bez dwóch zdań jest to natomiast jedna z najbardziej oryginalnych i udanych gier jRPG na SNESa.  A że trudna? Cóż może dać większą satysfakcję niż ukończenie gry, która widnieje na wszystkich listach najbardziej hc tytułów wszechczasów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz