Etykiety

niedziela, 17 grudnia 2023

Final Fantasy VII - recenzja


Wśród wszystkich wydanych XIV (jak dotąd...) regularnych części Final Fantasy, żadna chyba nie cieszy się takim kultem jak Final Fantasy VII. I choć ja zaczynałam nietypowo, bo najpierw zagrałam w FF VIII, a potem we wcześniejsze części, to było dla mnie oczywiste, że prędzej czy później sięgnę po tę legendarną grę. W przypadku takich tytułów zawsze pojawia się problem, czy gra udźwignie ciężar mitu, który za nią stoi. No i nie bez znaczenia jest kwestia tego, czy gra, która tak zrewolucjonizowała sytuację przed dwudziestoma laty, wciąż ma jeszcze coś do pokazania.

Przed nami nieco futurystyczny świat, w którym ludzka cywilizacja zdołała wyrwać się z ograniczeń narzucanych przez węgiel czy ropę. Reaktory zasilane mocą Mako, pobieraną bezpośrednio z gruntu, stały się źródłem taniej i powszechnie dostępnej energii. Dzięki nim faktyczną kontrolę nad światem objął ich producent - korporacja Shinra. Teoretycznie wszyscy powinni być zadowoleni, ale okazuje się, że nie do końca. Są na świecie tacy, którzy twierdzą, że pobieranie Mako prowadzi do zagłady planety. Organizacja Avalanche dokonuje zamachów terrorystycznych na reaktory, nie dbając o to, że przy okazji giną także niewinni cywile. Do kolejnej z tych  misji zwerbowany zostaje były członek elitarnych sił Shinry - Soldier, a obecnie najemnik, Cloud Strife. Nie dba on o kwestie moralne czy etyczne, pracuje dla pieniędzy, choć nie bez znaczenia był fakt, że członkinią Avalanche jest jego dawna przyjaciółka - Tifa. Między nimi ewidentnie coś jest, jednak podczas jednej z misji dla Avalanche Cloud ratuje miejscową kwiaciarkę - Aerith, która, z jakiegoś powodu jest celem dla sił specjalnych Shinry. I to ich spotkanie okaże się dla Clouda szczególnie brzemienne w skutki...

To co napisałam powyżej jest zaledwie wprowadzeniem do bardzo bogatej i złożonej historii, jaką przedstawia ta gra. Od FF IV Square konsekwentnie stawiało na złożoność fabularną, czym przebijało konkurencję na wschodzie i zachodzie. Ale przy FF VII postawiło poprzeczkę tak wysoko, że długo nikt nie miał szans jej dosięgnąć. Zrobiła to dopiero kolejna część tej samej serii. Fabuła FF VII rozkłada się na kilka kwestii. Kluczową jest los samego Clouda, który przypominać może nieco dzieje Terry z FF VI. Oboje nie znają swojej przeszłości, posiadają znaczną moc, ale wyczuwają, że gdzieś tam czai się ponura tajemnica. W obu przypadkach prowadzi to w pewnym momencie do zapaści psychicznej, choć w przypadku Clouda sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana niż losy zielonowłosej esperki. Równolegle z tym obserwujemy historię swoistego trójkąta romantycznego Tifa - Cloud - Aeris oraz walkę z Shinrą, a także działania tajemniczego Sephirotha. Niegdyś najlepszy żołnierz Shinry i towarzysz Clouda, teraz realizuje własny plan. Nawet sama planeta nie pozostaje obojętna na to, co się dzieje.

Żadna natomiast z poprzednich części tej serii nie kładła aż tak dużego nacisku na postacie. I nie mówię tu wyłącznie o bohaterach. W FF VII bardzo dużo miejsca dano także antagonistom. Choć już w FF VI mieliśmy tu niezwykle wyrazistego Kefkę, to po raz pierwszy chyba w FF VII pojawili się tacy, których można autentycznie polubić. W pierwszej kolejności są to członkowie oddziału sił specjalnych Shinry - Turks. Spotykamy ich przez cały czas gry, nierzadko robią nam przykre niespodzianki, ale są tak wyrazistymi postaci, że ciężko ich nie polubić. To samo dotyczy i bohaterów - zmniejszono ich liczbę względem szóstki, ale każdego dopracowano pod względem charakteru, dając im dodatkowe questy. Dużo większa niż wcześniej liczba dialogów czy scen sprzyja pogłębieniu ich wizerunków. Dano nawet graczowi pewien wpływ na relacje pomiędzy postaciami, co wyróżnia FF VII nawet wśród późniejszych gier z tej serii.To na pewno sprawiło, że bohaterowie FF VII stali się ikonami gatunku - i do tej pory chyba żadna z gier z tej serii nie stworzyła kogoś, kto by ich przebił popularnością.

Swoje na pewno zrobił fakt, że fabuła FF VII, mimo swojego bogactwa, ma sporo tajemnic, niedopowiedzeń i niejasności. Na dobrą sprawę nie wiemy nawet, kiedy naprawdę spotykamy naszego głównego przeciwnika i kim lub czym on w rzeczywistości jest. Fani od lat tworzą kolejne teorie na temat Sephirotha, ale żadna chyba w pełni nie została uznana za kanon. Okazało się to jednak działać na korzyść gry, bo przyczyniło się wydatnie do jej popularności, choć podobno wynikało to przede wszystkim z chęci zmieszczenia gry na mniejszej ilości płyt, przez co kilka wątków miano usunąć lub skrócić. No i kwestia śmierci -już w poprzednich częściach (po raz pierwszy w FF II) obserwowaliśmy śmierć członków drużyny, scena dobrowolnej śmierci dwójki małych magów w FF IV sprawiła, że rozryczałam się, ale FF VII wniosło ten temat na wyższy poziom - taki, którego do dzisiaj chyba nikt nie prześcignął. 

W żadnej z części Final Fantasy nie kopiowano po prostu mechaniki z poprzedniej gry, raczej wprowadzono coś nowego, modyfikując starsze pomysły. Tym razem system oparto na materii - kulkach, które włożone w sloty wyposażenia bohaterów dają im określone moce - używania pewnych typów magii, przyzywania summonów, wykonywania ataków specjalnych itd. Materia się rozwija, przez co jeśli jej używamy dłużej, to daje dostęp do coraz to mocniejszych zaklęć. Te bardziej pospolite można kupić w sklepach, te rzadsze - zdobyć w trakcie rozgrywki, niekiedy wymaga to naprawdę sporego wysiłku. Inaczej niż w FF VI, tu summony stały się bronią wielorazowego użytku (im summon ma wyższy poziom, tym częściej możemy go używać w walce) i straciły swój ochronno/osłabiający charakter na rzecz klasycznych ataków. Z drugiej strony, im silniejsza materia, tym bardziej osłabia postać - te najsilniejsze odbierają np. 10-20% HP, ponosząc w zamian możliwości magiczne.

Zrezygnowano z tak dalekiej specjalizacji postaci jak w poprzedniczce. Choć każdy bohater ma pewne cechy szczególne, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby rozwijać ich tak, jak nam przyjdzie ochota. Oczywiście, trudniej będzie zrobić z wojownika silnego maga, ale nie jest to niemożliwe. Wyjątkowość bohaterów wyraża się w rozwoju ich statystyk, dostępnych ekwipunku czy też limit breakach - wyjątkowo silnych atakach specjalnych, które postacie przeprowadzają po otrzymaniu iluś obrażeń. Ale kluczowa staje się sympatia gracza do nich. To ona tak naprawdę decyduje, jak tworzymy drużynę. Szczególnie, że jej skład został zmniejszony. W poprzednich częściach było to 4 lub 5 (FF IV) postaci, tutaj mamy zaś tylko 3. Co więcej, gra nie zmusza tak, tak jak FF VI, do rozwijania wielu postaci - da się ją praktycznie całą przejść jedną trójką bohaterów.

Czymś zupełnie nowym jest świat. W poprzednich częściach niemal od początku mieliśmy sporą swobodę w poruszaniu się po nim. Tutaj kilka pierwszych godzin gry spędzamy w jednym tylko mieście. Potem wychodzimy i mamy nieco większą swobodę manewru, ale gdzieś tak dopiero po 70% rozgrywki możemy bez ograniczeń eksplorować całość świata, mając do dyspozycji wszystkie środki komunikacji (statek powietrzny, łódź podwodną, samochód). Na szczęście świat jest na tyle duży, bogaty i ciekawy, że i tak jest co eksplorować.  Poziom trudności gry jest dość dobrze zbalansowany - w żadnym momencie nie miałam wrażenia, że dotarłam do ściany i że przede mną długie godziny niezbędnego grindowania. A to dzięki temu, że cały czas jest tu co robić.

Choć FF VII jest grą znacznie bardziej liniową niż FF VI, to podobnie jak tam, tu także roi się od subquestów. Zdobywanie najlepszych broni dla bohaterów, dodatkowych summonów, opcjonalnych członków drużyny, specjalnych rodzajów ekwipunku, nowej materii, a także poznawanie dodatkowych wątków fabularnych - wszystko tu mamy w liczbie jeszcze większej niż poprzednio. A jakby tego było mało, dorzucono jeszcze Gold Saucer - wielki park rozgrywki z minigierkami, w których nagrodami jest dostęp do wielu przydanych rzeczy. Możemy także bawić się w hodowanie Chocobosów - co jest niezbędne, aby zdobyć najpotężniejszego summona w grze.

Tym, co pozostaje najbardziej kontrowersyjną kwestią, jest naturalnie grafika. Dwadzieścia lat temu uchodziła za przełomową i rewolucyjną, pokazując możliwości grafiki 3D w stopniu niespotykanym w jakiejkolwiek innej grze RPG. Dzisiaj animacje FMV nadal wyglądają ładnie, ale grafika w grze może już trącić myszką, zwłaszcza projekty postaci, wykonane w konwencji super deformed. Na szczęście fani zrobili patche i mody, które poprawiają nieco jakość grafiki i obrazu, czyniąc je bardziej przyjaznymi współczesnemu graczowi (największym i najpopularniejszym jet ogromny zbiór modów pt. "Reunion", który gorąco polecam wykorzystać). Tym, co FF VII wprowadziło do serii, były długie i bogate animacje poszczególnych ataków. W przypadku niektórych przesadzono zresztą, tworząc animacje trwając np. ok minuty czy nawet dłużej. Ale dopiero na etapie FF VIII zaczęło to być faktycznie problemem - tutaj przydawało grze przepychu i bogactwa. Złego słowa nie da się, jak zwykle zresztą w przypadku tej serii, powiedzieć o muzyce. Nobuo Uematsu nieprzypadkowo uchodzi za chyba największego wśród twórców muzyki do gier jRPG. Melodie będące tematami Aeris czy Sephirotha to już klasyka - choć mi brakowało tu czegoś tak monumentalnego jak otwierający FF VI motyw Terry czy aria operowa Celes z tej samej gry.

"Final Fantasy VII" wywołało w swoich czasach prawdziwą rewolucję - dość dodać, że żadna inna gra nie wpłynęła tak znacząco na sprzedaż konsoli, na której chodziła. Wydatnie przyczyniła się też do rozwoju popularności japońskich gier RPG na zachodzie, zwłaszcza, że była pierwszą tego typu dużą produkcją, która ukazała się także w wersji na PC. Ta wersja jest dzisiaj dostępna także na Steamie. I choć wielu ją krytykuje, głównie za błędy w tłumaczeniu angielskim (tu znowu można sytuację poprawić patchami i modami), to dzięki niej świat szeroki świat poznał serię Final Fantasy.

Jest ciekawe, że mimo takiego sukcesu, wydawca nie próbował go zdyskontować. Kierując sie dotychczasową filozofią, kolejne części serii były osobnymi historiami. Potrzeba było  ponad dziesięciu lat, aby Square uległo prośbom fanów i stworzyło najpierw film będący sequelem gry ("Final Fantasy VII: Advent Children"), zresztą bardzo słaby i nie dorównujący grze w żadnym aspekcie, poza może wizualnym, a następnie kolejne gry, będące prequelami (Crisis Core - opowiadający historię Zacka i Sephirotha, Dirge of Cerberus - pokazujący losy Vincenta czy też Before Crisis, w którym można było zagrać członkami Turks). Powstały też dwie krótsze produkcje animowane. Żaden z tych tytułów nie zdobył jednak uznania fanów, którzy od lat domagają się remaku gry na konsole nowej generacji. Square już kilka razy mówiło, że coś tam planuje, ale póki co, konkretów brak.

 To kapitalna gra, nie boję tego napisać. Myślałam, że po FF VI nic lepszego już się nie zdarzy, a jednak siódemka sprawiła, że wskoczyłam w jej świat nawet głębiej. Historia jest głęboka, gorzka i nie ma w sobie tak wiele optymizmu, który nawet można było znależć w niezbyt przecież radosnej szóstce. Tutaj do samego końca nie wiemy, czy wygraliśmy, a jeśli już, to czy zwycięstwo nie było zbyt kosztowne. No i tak naprawdę, jaki był w nie nasz faktycznie wkład. Granie w FF VII jest naprawdę fantastycznym przeżyciem i niezapomnianą przygodą, której nie da się zapomnieć.

1 komentarz:

  1. Małe sprostowanie. Jeśli chodzi o główne części to wydano ich do tej pory nie 14 a 16 - przy czym nie liczę podwójnej dziesiątki i potrójnej trzynastki co razem dałoby nam 19 części. Oczywiście pomijamy mnóstwo pobocznych, ale równie ważnych części, remake'ów czy uzupełnionych wersji. Nie wspomnę już o wybitnym Final Fantasy Tactics.

    OdpowiedzUsuń