Etykiety

sobota, 4 maja 2024

Suikoden 1 - recenzja

Był rok 1995, kiedy świat ujrzała nowa konsola Sony - Playstation. Nikt jeszcze nie wiedział, że oto kończy się trwający niemal dekadę okres dominacji Nintendo na rynku konsol, zaś w dziedzinie gier rozpoczyna się nowa epoka. Wiele pierwszych produkcji na nową konsolę było dość zachowawczych, jakby jeszcze nie bardzo było wiadomo, jakie możliwości ma nowy sprzęt - to miały dopiero pokazać takie tytuły jak Final Fantasy VII czy Shin Megami Tensei: Persona. Wydana w tym samym roku gra "Suikoden" była więc tytułem kompromisowym - niby wykorzystującym już częściowo moce nowej platformy, ale wciąż jeszcze mocno zakorzenionym w poprzedniej generacji.

Główny bohater (w materiał promocyjnych ma imię Tir, w grze wybieramy je sami) zaczyna z wysokiego stopnia - jest synem wielkiego generała imperium Teo McDohla. Rozpoczyna on właśnie, w towarzystwie swoich opiekunów i przyjaciół, służbę w siłach zbrojnych imperium, podczas gdy jego ojciec walczy za cesarza. Jednakże podczas jednej z misji Ted, przyjaciel głównego bohatera, ujawnia coś, co budzi zainteresowanie władz imperium. Chłopak zostaje aresztowany, ucieka, szukając pomocy u Tira. Ten udziela mu jej, choć stawia się tym samym poza prawem. Uciekając, wpada na ślad Liberation Army - ruchu oporu, który chce obalić imperium. Ale czy syn jednego z przywódców imperialnej armii będzie się mógł wśród takich ludzi cieszyć zaufaniem?

 "Suikoden" opowiada ciekawszą historię, niż można by się na pierwszy rzut oka spodziewać. Choć gra luźno nawiązuje do starochińskiego zbioru legend "Opowieści z nad brzegów rzek", będącego klasyczną opowieścią o szlachetnych bandytach, to w rzeczywistości jest przedstawioną z rozmachem kroniką konfliktu. Nie ma może aż tego poziomu co mistrzowskie pod tym względem "Final Fantasy Tactics", ale wyraźnie stara się wyjść poza jrpgowe schematy z czasów gier na NES czy SNES. Mamy tu kilka zwrotów akcji, mamy momenty podniosłe, smutne i tragiczne, mamy chwile, w których chcielibyśmy coś zrobić, aby móc odwrócić bieg wydarzeń...

Tym, czym "Suikoden" zdecydowanie się wyróżniał, była różnorodność. W grze, poza klasycznymi walkami, toczymy także bitwy (rozstrzygane wedle zasad podobnych do papier-nożyce-kamień), pojedynki (gdzie ważne jest przewidzenie tego, co przeciwnik zrobi na podstawie tego, co mówi), gramy w minigierki korzystające z kart lub kości. Dość szybko wchodzimy w posiadanie własnego zamku, który możemy rozwijać. Aby zaś to robić, musimy werbować nowych członków do naszej armii.

 No właśnie, jedną z rzeczy, które miały stać się swoistymi symbolami serii "Suikoden" było rekrutowanie armii. W grach RPG dostępna ilość postaci rzadko przekraczała kilka, tymczasem tu było ich aż 108. W historii tylko jedna gra ("La Pucelle Tactics") miała większą liczbę - nieco ponad 160. Znalezienie i zwerbowanie wszystkich 108 było, nie muszę dodawać, bardzo trudne. Ich rola jest różnoraka - jednych możemy wykorzystać jako członków drużyny (na raz możemy mieć tu aż sześć postaci), inni dodają do naszego zamku nowe lokacje (sklepy, usługi itd), inni są z kolei niezbędni, by posunąć naprzód fabułę lub wzmacniają nas w trakcie bitew. W połączeniu z faktem, że możemy także zbierać elementy wystroju wnętrz, "Suikoden" ma bardzo duży potencjał z gatunku "złap je wszystkie". O ile sama gra nie jest znowu specjalnie długa, tak gromadzenie wszystkiego potraf ją wydłużyć bardziej niż dwukrotnie.

Mocną stroną obsady jest to, że wiele postaci ma faktycznie sporą rolę do odegrania w całej historii. Dodatkowo, gra często zmusza nas do włączana ao drużyny określonych bohaterów, w efekcie czego nie da się tu po prostu całości przejść jakimś jednym dream teamem. Postacie są ze sobą często powiązane fabularnie, a to przekłada się na ich współpracę w trakcie walki - często posiadają jakieś szczególnie silne ataki grupowe, które mogą wykonać tylko, jeśli są razem. Dodatkowo, tworzą własne oddziały w bitwach. To naprawdę mocny atut tej gry. 

Łączy się to z faktem, że "Suikoden" nie jest grą trudną. Gdyby porównać ją z wydanymi w tych samych czasach częściami takich serii jak "Final Fantasy" czy "Dragon Quest", to mogłaby wydawać się zaskakująco wręcz prosta. Walk z bossami w całej grze jest raptem kilka, lochy są liniowe, nie ma tu też jakichś zagadek logicznych. Ta gra broni się nie jakimś poziomem hardkoru, ale właśnie mnogością rzeczy, które można w niej robić, a co w grach jRPG wcale nie było w tamtych czasach standardem. I to zapewne sprawiło, że "Suikoden" nie przepadł w natłoku innych gier z tego gatunku.

A nie było to wcale przesądzone. Gdy patrzy się na tę grę dziś, to łatwo zauważyć, że tak naprawdę nie prezentuje ona jakiegoś graficznego skoku w stosunku do gier wydawanych na SNES. "Suikoden" to nadal gra 2D, z rzutem izometrycznym wykorzystywanym w trakcie walki. Przypomina dość mocno gry z cyklu "Breath of Fire" i na pewno daleko jej do tych najsłynniejszych tytułów wydanych na "szaraka" Sony. Muzycznie jest całkiem nieźle, ale gdzie tam do takich gigantów jak FF VII czy VIII? Ta gra wciąż stała jedną nogą w epoce SNES, robiąc dopiero krok w kierunku, który wskazywała przyszłość.

Gra spotkała się z ciepłym przyjęciem. Chwalono zwłaszcza fabułę, zwracając uwagę na epicki rozmach całej historii, wychodzącej poza dominujące w gatunku schematy w rodzaju "dziecko z wioski z tajemniczym dziedzictwem ratuje świat". Dużo dobrego pisano o elementach rozgrywki, a także o muzyce, która dobrze oddawała klimat gry. Praktycznie wszystkie recenzje oceniały grę wysoko, zaś po latach przyznawano, że była dobrym startem dla jRPG na konsolę Sony, choć dopiero przedsmakiem tego, co miały pokazać takie gry jak Final Fantasy VII albo Wild Arms.

Trzy lata później ukazała się wersja gry na konsolę Sega Saturn, wzbogacona o nowe lokacje oraz sekwencje animowane i nieznacznie poprawioną grafikę. Wyszła też, co nie było częste, wersja gry na Windows, choć wydana wyłącznie w Japonii. W 2005 pojawił się port na konsolę PSP, z minimalnymi zmianami w stosunku do oryginału. On także wyszedł wyłącznie po japońsku.

"Suikoden" był pierwszą częścią cyklu pięciu gier, który swoje życie miał w czasach świetności Playstation 1 oraz 2 - na obie te konsole ukazało się łącznie pięć części. Kolejne pozycje rozwijały koncepcję z jedynki, zachowując jednak jej podstawowe elementy, co stało się podstawą sukcesów całego cyklu przez niemal 10 lat. 

A jak dziś wypada pierwsza część? Całkiem stylowo, powiedziałabym. Paradoksalnie, to co kiedyś było jej słabością, dziś jest zaletą. Nie jest to gra tak męcząca jak zmuszające do ciągłego, długiego grindu Dragon Questy, nie jest tak długa, jak niektóre FFy, a jej grafika, choć staroświecka, wypada nierzadko lepiej od wielu pierwszych gier wykorzystujących całkowicie grafikę 3D.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz