Etykiety

niedziela, 2 lutego 2020

Eye of the Beholder - recenzja


Wojownik idzie przodem, osłaniany przez sunącego tuż za nim łucznika. Niski sufit niemal ociera się o ich głowy, zmuszając do pochylenia. Niesiona pochodnia kopci, zostawiając ślady dymu na ścianach korytarza. Podążająca z tyłu czarodziejka unosi swoją długą szatę jedną ręką, w drugiej ściskając księgę czarów. Ubezpieczająca tyły kapłanka trzyma w spoconej ręce buławę, zerkając nerwowo, czy święty symbol nadal wisi na jej szyi. Nagle ciszę panującą w podziemiach przerywa wysoki, przeraźliwy pisk wydobywający się z ust potwora, który niespodziewanie wyskoczył z ukrytej w ścianie niszy. W ruch idzie broń, magiczna energia wypełnia powietrze, zaś z tyłu słychać wypowiadane drżącym głosem słowa modlitwy, błagającej bogów, by spojrzeli łaskawym okiem na bohaterów, toczących bój gdzie głęboko w trzewiach Ziemi….

Znacie zapewne dobrze te klimaty – wędrówki po lochach to wszak integralna część każdej gry fantasy. Nieprzypadkowo pierwszy system RPG nosił tytuł „Dunegons & Dragons”. To zresztą z jego mechaniki korzysta „Eye of the Beholder”, gra – legenda. To jedna z wielkiej trójcy tytułów (obok "Dungeon Master" i "Wizardry" która na długo zdefiniowała gatunek określany potocznie jako dunegron crawlery. Choć nie były one w żadnym razie pierwsze (bo takie gry już tworzono w latach 70, zaś  pierwszym dungeon crawlerem z widokiem FPP był "Akallabeth"), to jednak ich rozwiązania okazały się najpopularniejsze . Dzisiaj chciałabym napisać o tym tytule, który niejednemu graczowi zabrał wiele godzin i równie dużo nerwów.

Fabuła nie zaskakuje niczym szczególnym – oto władcy miasta Waterdeep odkryli, że zagraża im jakieś wielkie, choć trudne do zdefiniowania zło. Aby odkryć jego naturę, wysłali grupę awanturników. Jednak druga strona nie zasypuje gruszek w popiele i gdy tylko nasi bohaterowie wkraczają do znajdujących się pod miastem kanałów, wejście zapada się, grzebiąc ich tam… na zawsze? To już zależy od gracza, który musi pokierować krokami drużyny tak, aby ta znalazła wyjście z podziemi a jednocześnie rozprawiła się definitywnie z odpowiedzialnymi za całe zamieszanie. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że jedno ściśle pokrywa się tu z drugim.

Tworzymy zatem czteroosobową drużynę i w drogę. Przed nam dwanaście poziomów podziemi do spenetrowania. Od kanałów, poprzez krasnoludzkie  dziedziny, siedlisko drowów, aż po zamieszkałą przez zielonkawe paskudztwa siedzibę sprawcy całego zamieszania. Krajobraz zmienia się, a wraz z nim przeciwnicy, jakim trzeba  stawić czoła oraz zagadki, które zmuszą graczy do wykazania się czymś więcej niż tylko szybkością klikania w ikony broni i czarów. „Eye of the Beholder” nie uchodzi za grę prostą – zaryzykowałabym tezę, że może sprawić więcej trudności niż niejedna z bardziej współczesnych gier. Co ciekawe, nie dotyczy to walk. Te, choć są częste, nie należą do wymagających. Bossów spotykamy rzadko, a szeregowi przeciwnicy sprawić kłopot mogą tylko wtedy, kiedy zdarzy im się zaatakować osłabioną już drużynę całą kupą lub gdy wysforujemy się na niższe poziomy bez uważnego zbadania wyższych. Znacznie bardziej frustrująca jest sama eksploracja lochów – nie mamy bowiem do dyspozycji wyświetlanej mapy, jedynie kompas. W czasach, kiedy nie było jeszcze Internetu i setek opisów przejścia w zasięgu jednego kliknięcia, niejeden gracz przechodził „Eye of  the Beholder” z zeszytem, w którym rysował sobie mapę podziemi, na kolanach.
Poza przeciwnikami, w zwiedzanych lochach spotkamy także nielicznych mieszkańców tychże, którzy nas nie zaatakują. Niektórych da się nawet wcielić do drużyny, powiększając jej maksymalny skład do sześciu postaci. Oczywiście, nie zabraknie też całej masy skarbów i użytecznych przedmiotów, które ktoś usłużnie porozkładał po całych podziemiach. Na początku gry warto zwracać uwagę na racje żywieniowe. Bohaterowie, zgodnie z popularnym w latach 80 zwyczajem takich gier, muszą bowiem jeść. Na szczęście, gdzieś tak po 1/4 rozgrywki kapłan (o ile mamy go w drużynie) uczy się czaru Create Food, który rozwiązuje ten problem. Nie obędzie się też bez całej masy kluczy, którymi będziemy otwierać różne rodzaje drzwi. O zapadniach, pułapkach, teleportach, iluzorycznych ścianach i ukrytych przejściach nawet nie wspominam…

Gra może się pochwalić niezłą mechaniką, znaną z systemu D&D, prostą i zrozumiałą, która, z pewnymi modyfikacjami wykorzystywana była także i później w wielu grach cRPG. Walki toczone są w czasie rzeczywistym, polecenia wydajemy klikając na ikonę broni lub czaru. Warto pamiętać, że tylko dwie pierwsze postaci w szyku mogą walczyć wręcz, reszta może jedynie rzucać czary lub używać broni dystansowej. Jako że brak w „Eye of the Beholder” jakiejkolwiek ekonomii, więc przedmiotami jednorazowego użytku należy gospodarować oszczędnie, zaś pociski – zawsze zbierać po wykorzystaniu. Niedociągnięciem jest fakt, że składować możemy jednie strzały – kamienie do procy, rzutki czy sztylety zajmują o wiele więcej miejsca. Punkty doświadczenia otrzymujemy zarówno za zabijanie wrogów jak i za odkrywanie określonych miejsc i rozwiązań.
Grafika w swoich czasach mogła uchodzić za dobrą – ale to było niemal trzydzieści lat temu, więc mogę się założyć, że większość dzisiejszych graczy spojrzy na „Eye of Beholder” z niesmakiem. Oczywiście, to nie jest poziom „Legend of Grimrock”, jednak grafika w „Eye of Beholder” jest estetyczna i nie męczy oczu, widać gdzie co jest i nie sposób przegapić niczego ważnego. Trochę gorzej wypadają projekty postaci, wyglądające mało poważnie. Ale to już bolączka wielu gier, także dużo późniejszych od tej. Niestety, muzyka także nie najlepiej zniosła próbę czasu i chyba jednak lepiej na czas gry zaopatrzyć się we własny soundtrack. Jeśli jednak ktoś należy do osób zdecydowanie negatywnie nastawionych do starszych produkcji, to warto dodać, że pojawiły się mody do „Neverwinter Nights”, dzięki którym można zagrać w „Eye of the Beholder” korzystając z dużo bardziej przyjaznej współczesnemu graczowi oprawy graficznej.

Ktoś pewnie będzie chciał spytać, czy dzisiaj da się w tak starą grę jeszcze grać. Moja odpowiedź brzmi: Tak, zdecydowanie! Szczególnie, że od wielu już lat w nowe gry tego typu grać mogą raczej posiadacze konsol niż komputerów. A od czasu do czasu warto odpocząć od otwartego świata, nieliniowej rozgrywki, masy subquestów i zająć się tym, co niegdyś było esencją RPG. „Eye ofthe  Beholder” będzie dla jednych miłym powrotem do początków ich przygód z takimi grami, a dla innych wyzwaniem, godnym najlepszych. We wszystkich zaś przypadkach – po prostu dobrą zabawą. 

4 komentarze:

  1. To już nie są gry dla mnie. Niecierpie zagadek w erpegach - zawsze twierdziłem że zagadki to domena przygodówek a w erpegach to niepotrzebne, zwłaszcza jeśli zagadki są trudne (a w dungeon crawlerach są). Zaś brak mapy....To już kompletnie nie na moje nerwy, abstrakcyjny archaizm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie lubię zagadki, intrygi i kombinowanie - nie lubię rpgowych hack'n'slashy, gdzie wszystko opiera się na powergamingu i walkach.

      Usuń
  2. Cześć. Mam pytanie: Jak wygląda poziom zaawansowania języka angielskiego w tej grze? Czy ktoś z dość podstawowym językiem angielskim da sobie tutaj radę?

    OdpowiedzUsuń