Gdyby spojrzeć na poszczególne tytuły z serii „Dragon Quest” pod kątem ich jakości, wyszłaby hiperbola, gdzie pozycje bardzo udane przeplatają się z dość przeciętnymi. Dwa pierwsze DQ trudno nazwać grami wybitnymi, ale już część trzecia uchodzi, wedle Japończyków, za jedno z najlepszych i najbardziej wpływowych jRPG wszechczasów. „DQ IV” trzyma również bardzo wysoki poziom, zaś piatka, zdaniem wielu, jest jednym z najlepszych jRPG na SNES. Następnie mamy dwa przeciętniaki, a po nich - up, up and away, znakomity „DQ VIII”. Przy takiej skakance trudno przewidzieć, co będzie dalej. „DQ IX” budził wielkie emocje już przed powstaniem, a gdy wyszedł, oceny były całkowicie rozstrzelone, od bardzo wysokich (40/40 w Famitsu po raz czternasty w dziejach) do bardzo niskich (średnia ocena kupujących na japońskim Amazon w ciągu pierwszych tygodni oscylowała w okolicach 3/10). Wysoka była jedynie sprzedaż, jednak to już tradycja w przypadku serii, która pod tym względem może równać się tylko z „Final Fantasy”. Ale o co w tym wszystkim chodzi, spytacie? Już tłumaczę…
W „Dragon Quest IX: Sentinels of the Starry Sky” wcielamy
się w młodego anioła. Rolą Celestrian (rasy, do której należy nasza postać)
jest czuwanie nad śmiertelnikami i pomaganie im w potrzebie – ot, aniołowie
stróże (nie mylić z policją). Gdy zaczyna się gra, nasz nauczyciel – Aquilla,
powierza naszej opiece wioskę Angel Falls. Niestety, idylla szybko się kończy.
Gdy nasz anioł wraca do Obserwatorium, niebiańskiej cytadeli Celestrian,
dochodzi do wypadku. Potężny strumień energii uderza w centrum Obserwatorium,
niszcząc niebiański ekspres, służący do podróży po świecie, a przy okazji
strącając na Ziemię naszego bohatera. Tu zaczyna się właściwa gra. Pozbawieni
skrzydeł, widzialni dla ludzi, ruszamy w podróż, aby dowiedzieć się, co
właściwie nam się przydarzyło. Choć początkowo wydaje się, że odzyskanie
skrzydeł będzie kaszką z mlekiem, historia zaczyna się plątać, a w grę mieszają
się siły, o których już dawno nikt nie słyszał. Tak, ratowanie świata też
będzie. To w końcu jRPG.
Początek gry będzie dla wielu fanów serii zaskoczeniem. Tak,
tego jeszcze w „Dragon Quest” nie było. Ale niestety, im dalej, tym historia
coraz bardziej grzęźnie w sztampie i banale. Wiele sobie obiecywałam po tej
grze i niestety, w wielu przypadkach „Dragon Quest IX: Sentinels of the Starry
Sky” rozczarowuje. Dotyczy to przede wszystkim fabuły. Ta jest prosta jak drut
i przewidywalna niczym wynik meczu Polska: Brazylia. Biegamy po świecie,
wykonujemy questy, pokonujemy bossów i to wszystko. Na dodatek, większość
wydarzeń nie ma żadnego związku z główną linią fabularną gry. Co więcej, o ile
jeszcze pierwsze historie (jak np. o rycerzu, czy o zarazie) są dość ciekawe,
przypominają nieco „bajki” braci Grimm, tak dalej jest już taka sztampa, że w
pierwszych jRPGach na NESa zdarzały się dużo ciekawsze opowiastki. Dosłownie z
kapelusza wyciągnięto tutaj klasyczne Imperium Zła, o którym zresztą na dobrą
sprawę niemal nic nie wiadomo. Pod sam koniec robi się nieco ciekawiej, gdy
poznajemy schematyczną w sumie, ale jednak na tle reszty nawet udaną, opowieść
o Corvusie. Całość przyprawiono New Age w postaci… a zresztą, sami zobaczycie.
Tej przyjemności (powiedzmy…) psuć wam nie będę.
Niestety, miałkiej fabule towarzyszy skromna i równie nieciekawa obasa W drużynie mamy cztery postaci. Głównego bohatera
kreujemy na starcie, określając szczegółowo, niczym w MMORPG, jego wygląd, płeć
oraz imię. Przez całą grę nie odzywa się on ani razu - co zresztą jest typowe dla wielu części tej serii. Trzy pozostałe postaci to
losowo stworzone kupki pikseli, całkowicie oderwane od tego, co się dzieje w
grze. Tak, w „DQ IX” żaden z członków drużyny nie tylko nie odzywa się, ale ich
udział w fabule jest praktycznie żaden. Towarzyszy nam Stella, bardzo irytująca
faerie o mentalności i wyglądzie kogala (japońska nastolatka, dla której
najważniejsze jest solarium). Ta gada jak najęta, ale głównie bez sensu, na
dodatek najczęściej do siebie (teoretycznie do bohatera, ale skoro ten ani razu
jej nie odpowiada…). W fabule uczestniczy jeszcze Aquilla. I to wszystko. Cała
reszta napotkanych postaci ma charakter wyłącznie epizodyczny. Maszynista
niebiańskiego ekspresu, przywódca Obserwatorium, ukochana Corvusa pojawiają się
na trzecim planie. Brak tu jakiekolwiek wyrazistej postaci, na miarę Jessiki z „DQ
VIII”, Bianki z „DQ V” czy bliźniaczek z „DQ IV”. Pod względem obsady i fabuły,
gra ta trzyma poziom „DQ III” z 1988 roku. Ale to, co było rewolucyjne w 1988, w 2009 było już wtórne do bólu.
Kolejnym poważnym zarzutem, jaki muszę wytoczyć dziewiątej
części Dragon Quest jest śmiesznie niski
poziom trudności. Poszczególnych bossów kasujemy niejako z marszu, gra nie wymaga,
abyśmy się zatrzymywali i rozwijali postaci. Dopiero ostatni przeciwnicy mogą
okazać się wyzwaniem, ale żadnego nie nazwałabym faktycznie trudnym wrogiem. Ten
żałośnie niski poziom trudności razi o tyle, że gra posiada bardzo rozbudowany
system rozwoju zawodowego, nawiązujący do tego z "Dragon Quest VI". Mamy dwanaście profesji, sześć podstawowych i sześć
do odblokowania w trakcie gry, każda z nich ma szereg umiejętności specjalnych,
czarów itd. Problem w tym, że o ile taka mechanika miała sens i zastosowanie w starszych grach, gdzie bez kombinowania z rozwojem
bohaterów po prostu nie szło iść dalej, tak tutaj można cały ten wspaniały
system literalnie olać. Przeszłam cała grę mając główną postać jako
wojownika, zaś w drużynie miałam maga, kapłana i jeszcze jednego wojownika. Żadna
z postaci nie robiła dodatkowych profesji, bo do końca gry nie rozwinęła nawet
połowy z dostępnych jej zdolności. Tu wychodzi kolejny problem z „Dragon Quest
IX”. Od pewnego momentu (tak ok. 35-40 poziomu) levelowanie w tej grze staje
się męczarnią. Poziomy kosztują 30 – 50 tysięcy punktów doświadczenia, a na
przeciętnej walce zdobywamy maksymalnie 500 – 1000. Owszem, jest jedno miejsce,
gdzie od czasu do czasu pojawiają się Metal Slime. Dają one po 10 000
punktów doświadczenia, ale są piekielnie odporne i bardzo szybko uciekają z
pola walki. Jeśli ktoś liczy na
jakiekolwiek zagadki natury logicznej, muszę go rozczarować. Wszystkie questy
sprowadzają się albo do zabicia bossa albo do znalezienia jakiegoś przedmiotu.
Żadnych zagadek, łamigłówek i czegokolwiek, co wymagałoby ruszenia głową,
tutaj nie ma co szukać. Jeśli ta gra ma pokazywać, jak wysoko japońscy
producenci oceniają inteligencję swoich klientów, to…
Dobra, może wypadałoby nieco pochwalić ten tytułu. Pisałam
już o bardzo udanej i dopracowanej (co z tego, że niepotrzebnej?) mechanice. W
grze mamy ponad 100 subquestów. Poza tym jest tu alchemia, czyli możliwość
tworzenia nowych przedmiotów, ekwipunku itd. I tu zaraz dojdziemy do sedna
sprawy problemów z tą grą. „Dragon Quest IX: Sentinels of the Starry Sky” to,
moim zdaniem, gra MMORPG, mająca przy okazji możliwość grania solo. Dopiero w
wersji multiplayer pokazuje pazury. Wtedy zbieranie składników do przepisów,
rozwijanie drużyny, bieganie po świecie (a ten jest spory, jak na serię
przystało) zaczyna sprawiać pewną przyjemność. Można porównać ten tytuł do „Guild
Wars”, gdzie można także grać samemu, ale dopiero rozgrywka z innymi, przez
sieć, pozwala odkryć wszystko, co dany tytuł oferuje. Wersja online dziewiątego
Dragon Questa daje graczowi setkę nowych subquestów oraz masę przedmiotów,
których nie da się zdobyć w grze normalnej. W zasadzie nasuwa się pytanie, czy
był sens robić z tego udawane jRPG? Nie lepiej było od razu wydać to jako
„Dragon Quest Online”?
Pisząc o mechanice, nie wspomniałam o czarach i
umiejętnościach specjalnych, co niniejszym czynię. Jest ich dużo i mają pełne
zastosowanie w grze. Bardzo często bowiem jest tak, że postaci nastawione na
magię używają tylko dwóch typów czarów – różnego rodzaju magicznych pocisków
oraz kilku czarów leczących. Tutaj, poza
typowymi „fajerbalmi” i „hilami”, znajdziemy z kolei szeroki zakres czarów
podnoszących i obniżających różne statystyki. Dzięki ich umiejętnemu stosowaniu,
nawet niskopoziomowa drużyna bez większego problemu będzie tłuc potężnych
przeciwników. Podobnie rzecz się ma ze zdolnościami specjalnymi dotyczącymi
używania danych broni. Jak już przy rozwijaniu postaci jesteśmy, warto już na
samym początku każdej postaci wybrać jeden, konkretny rodzaj broni, w którym
będzie się specjalizować. Punkty zdolności należy zaś rozdzielać między dwie –
trzy statystyki, patrząc dokładnie, co kolejne poziomy rozwoju danej
umiejętności nam przynoszą. Aha, są jeszcze „Coup de Grace”, czyli losowo
odpalane „ruchy specjalne”. W zależności od profesji pozwalają one jednorazowo
zadać druzgocący cios, uleczyć drużynę, zmniejszyć do zera koszty rzucania
czarów itd.
Dużo dobrego muszę też napisać o oprawie graficznej.
Wiadomo, jeśli ktoś nie lubi kreski Akiry Toriyamy (w Polsce znanego z „Dragon
Ball”), to po „Dragon Quest” i tak nie sięgnie. Aquila wygląda jak Krillin z „DB”,
tyle że ze skrzydełkami, a szef wszystkich Celestrian jak bardziej zdziadziały
Genialny Miszcz. Efektownie wypadają
projekty miast, które wyraźnie różnią się od siebie i to nie na zasadzie
„miasto pustynne”, „miasto zimowe”, ale generalnie, w architekturze i zabudowie.
Szkoda tylko, że lochy, choć graficznie efektowne, są proste i
nieskomplikowane. Występują tu wszystkie znane doskonale z serii potworki, pod
kątem wyglądu niezbyt różniące się od tego, co już widzieliśmy w „DQ VIII”.
Bardzo miłym akcentem jest fakt, że wszystkie zmiany w ekwipunku są widoczne na
naszych postaciach, a że okienek w ekwipunku jest sporo (hełmy, zbroje,
rękawice, spodnie, buty, akcesoria, broń), to i możemy do woli bawić się w
przebieranie. Samych przedmiotów jest w grze bardzo dużo, ale bez zabawy w
Małego Alchemika odkryjemy tylko nieznaczną część wszystkich. Melodyjki są
przyjemne, ale nie zapadają szczególnie w pamięć. Za to ucztą dla oka są
filmiki – nie ma ich wiele, ale oglądanie ich to naprawdę frajda. Tak ładnie wykonanych animacji jeszcze na DS
nie widziałam.
Czy się zawiodłam? Wygląda na to, że tak. Oczekiwałem gry,
która dorówna częściom piątej i ósmej, a dostałem podbajerowaną „DQ III” z
opcją gry przez sieć. Przewidywalna, naiwniutka historia, całkowicie
niezwiązane z nią postaci, a także prostota sprawiają, że trudno mi, pomimo
sporego sentymentu do tej serii, ocenić
„Dragon Quest IX: Sentinels of the Starry Sky” pozytywnie. Na początku
recenzji wspomniałam, że seria raz leci ostro do góry, innym razem spada w dół.
Mam wrażenie, że tutaj mamy do czynienia ze spadkiem formy, choć doskonała
sprzedaż i bardzo długa popularność wskazują, że to jednak chwyciło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz