Etykiety

niedziela, 16 sierpnia 2020

Breath of Fire 1 - recenzja


"Breath of Fire" było chyba moją pierwszą grą wśród tych, które nazwałabym umownie "drugim szeregiem jRPG". Pierwszy to te trzy najważniejsze serie - Final Fantasy,  Dragon Quest i Shin Megami Tensei/Persona - wszystkie one wystartowały pod koniec lat 80 i żyją do dzisiaj. Ale obok nich powstało też wiele cykli, które zdobyły także popularność, acz mniejszą i nie doczekały się zwtkle więcej niż 4-6 części. Do nich należały m.in. Suikoden, Langrisser, Tales..., Mana, Star Ocean, Grandia, Lufia, a także seria Breath of Fire, która jednak w swoich czasach cieszyła się całkiem sporą popularnością. Co więcej, była to popularność raczej zasłużona.

"Breath of Fire" zaczyna się bardzo klasycznie. Wioska głównego bohatera (domyślnie nazywanego Ryu) zostaje najechana przez armię służącą złym smokom i w sporej części spalona. Broniąc swoich bliskich, ginie jego przyjaciółka i opiekunka, Sara. Celem ataku są spadkobiercy smoczych mocy - choć wszyscy mieszkańcy wioski już bardzo dawno temu zapomnieli, jak się ich używa. Ryu wyrusza zatem w podróż, aby odzyskać te moce i dzięki nim pomścić krzywdy, jakie spotkały jego bliskich. W miarę upływu czasu dołączają do niego kolejni towarzysze i towarzyszki. Okazuje się
też, że celem mrocznych smoków jest zdobycie władzy nad światem.

Podczas rozgrywki w tę grę, wiele razy towarzyszyła mi refleksja, jak bardzo klasyczny i konwencjonalny to tytuł, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mamy zatem bohatera chcącego pomścić bliskich, chodzi on po świecie, pomaga innym, zbiera drużynę, by ostatecznie stanąć do walki z tymi złymi i ocalić świat. Przerabialiśmy to już aż nazbyt często, prawda? Ale, jak wiadomo, "ludzie lubią te piosenki, które znają", zatem w 90% gier RPG możemy się spodziewać, że prędzej czy później przyjdzie nam robić to samo. Prawdę mówiąc, miłą odmianą byłaby np. sytuacja, w której bohater kończy grę ocaliwszy może jakąś wioskę czy miasteczko, albo po prostu, tylko i wyłącznie - własne życie. No ale pomarzyć dobra rzecz...

Nie znaczy to jednak, że "Breath of Fire" nie ma niczego oryginalnego do zaoferowania.  Po pierwsze, każda postać jest tu mocno zindywidualizowana, ma swoje własne mocne, umiejętności, słabe i mocne strony. Pokazuje to, że twórcy bardziej inspirowali się Dragon Questem niż Final Fantasy czy też grami zachodnimi. Co więcej, moce postaci nie odnoszą się wyłącznie do zasobu dostępnych czarów, określają także ich działania w terenie. Przykładowo, człowiek kret może kopać dziury, człowiek- ryba pływać pod wodą itd, a wszystkie takie umiejętności dają nam dostęp do nowych lokacji i przedmiotów.Ma to także wpływ na nasze poruszanie się po świecie - zdobywając kolejne czary, możemy np. swobodnie teleportować się między miastami, a pływając lub latając, unikamy losowych walk - tych zaś jest w grze dużo. Można także wędkować albo polować na biegające po planszy zwierzęta.

Dość ciekawą rzeczą, będącą jakiś tam śladem popularności serii "Dragon Ball", są fuzje. Jeden z bohaterów, złodziej Karn, może łaczyć się z dwoma innymi bohaterami, tworząc jedną, bardzo silną postać. Z kolei główny bohater pod koniec gry zyskuje moc pozwalającą połączyć mu w sobie wszystkich ośmioro członków drużyny i stworzyć supersmoka, który w walce jest w stanie sam jeden pokonywać wszystkich bossów. Uważam zresztą tę moc za lekkie przegięcie - i nie tylko ja, w opiniach pojawiały się sugestie, że Agni (bo tak się ta moc nazywa) jest zbyt potężna i pod koniec gry, w momencie, kiedy stajemy w obliczu najsilniejszych bossów, rozwala nieco balans rozgrywki na korzyść gracza.

Ano właśnie, drużyna w "Breath of Fire" jest całkiem liczna, na dodatek każda z postaci ma swoje zastosowanie. W walce możemy używać na raz maksymalnie czterech. Co mi się spodobało, a z czym rzadko sie spotykałam, było to, że po walce wszystkie postacie, nawet te, które w niej nie brały udziału, otrzymują expa. Sprawia to, że gra nie wymaga jakiegoś zwariowanego grindowania - zresztą, prawdę mówiąc, kiedy ją kończyłam, moja drużyna była w okolicach 35 poziomu (w takich Final Fantasy zwykle była w okolicach 50-60).  Choć na pewnym etapie dość łatwo zbudować sobie dream team (szczególnie, że pewne postacie są w praktyce niezbędne), to można tu eksperymentować dość swobodnie.

W temacie drużyny - albo szerzej, fabuły, miałabym kilka uwag. Po pierwsze, przy drużynie, gdzie niemal każda postać należy do innej rasy, wręcz prosiłoby się o rozbudowanie ich wzajemnych relacji, tak jak w grach z serii "Tales...", które zawsze kładły na to pewien nacisk. Tu tego mi brakuje. Dotyczy to także po trochu i fabuły, która jest oczywista i nie funduje nam większych niespodzianek. Sama bardzo zwracam na to uwagę, dlatego np. tak bardzo polubiłam Final Fantasy, których twórcy dbali o ten aspekt. W "Breath of Fire" wszystko idzie właściwie tak, jakby można było się spodziewać. No ale pisałam już o piosenkach, które się lubi, bo się zna...

"Breath of Fire" jest długą grą - tu mnie nawet całkiem zaskoczył, choć nie nazwałabym tej gry jakąś hardcorowo trudną - na pewno jest prostszy od pozycji z serii Dragon Quest, o MegaTen nie wspominając już nawet. W połączeniu z całkiem ładną grafiką to zapewne przyczyniło się do jego popularności. Lochy nie są szczególnie skomplikowane, zagadki, jakim przyjdzie stawić czoła, są raczej proste, a większość walk z bossami da się przejść z marszu. Nie spotkałam się tu z sytuacją, w której bym klęła czy długo szukała taktyki albo sposobu na przejście jakiegoś fragmentu gry. Zdarzyło mi się kilka chyba razy, że nie miałam pojęcia, co mam dalej robić, bo gra generalnie dość skąpo daje podpowiedzi, acz jest tu dość konsekwentna - zwykle wystarczy obejść ostatnie odwiedzone miasto, porozmawiać z mieszkańcami i ktoś nam coś zasugeruje. Gorzej, że pewne rozmowy są kluczowe dla fabuły - jeśli np. ominiemy jakąś postać, z którą trzeba było pogadać, to w następnym mieście fabuła się nie ruszy z miejsca.

"Breath of Fire" ukazało się w 1994 na SNES, zaś siedem lat później wydana została poprawiona wersja na GBA, w której ulepszono nieco grafikę, kosztem niestety jakości dźwięku. Gra zyskała bardzo pochlebne recenzje, krytycy chwalili dość dużą swobodę w poruszaniu się po świecie, bardzo dobrą grafikę i muzykę. Narzekano na nieco zbyt sztampową fabułę, choć wskazywano, że pod wieloma względami i tak przebija ona to, co wówczas było standardem w grach zachodnich. Jej popularność i wysoka sprzedaż sprawiły, że doczekała się bezpośredniego sequela fabularnego i zapoczątkowała całą serię gier, których wyszło jeszcze pięć.

Patrząc na "Breath of Fire" dzisiaj, piętnaście lat po jej wydaniu, można powiedzieć, że do pewnego stopnia czuć te lata, ale głównie w warstwie fabularnej lub też graficznej. Pod kątem mechaniki, frajdy z rozgrywki itd.gra wcale nie ustępuje późniejszym produkcjom jRPG. Więc jeśli ktoś jest fanem tego gatunku, to jestem pewna, że nie zawiedzie się grając w ten tytuł.

2 komentarze:

  1. Właśnie przeszedłem jedynkę. Bawiłem się świetnie i myślę, że dla wielbicieli gatunku jest to pozycja obowiązkowa.

    Gra jest bardzo przyjazna i stara się nie szargać nam nerwów. Z większości lokacji można zwyczajnie się wycofać i niewiele jest ślepych uliczek czy lochów, po których włóczymy się godzinami. Unikamy frustracji i wielogodzinnego wbijania poziomów, ale przez to brakuje tych emocji, gdy szukamy wyjścia z jaskini mając ostatnią miksturę leczącą. Rozgrywka jest chyba nawet zbyt łatwa

    Postacie są niezwykle ciekawe i aż prosi się, by mocniej zaakcentować ich osobowość i wzajemne relacje. Mamy gdzieś w tle żartobliwy stosunek Karna do człowieka-ryby, czy różnicę charakterów obu naszych czarodziejek. To jednak trochę zbyt mało.

    Przeszkadzał mi też jeden, bardzo prozaiczny problem, mianowicie brak ikonek przy nazwach ekwipunku. W pewnym momencie te wszystkie przedrostki typu SH, BR, AM czy HM po prostu zlewają się w jedną całość, przez co trzeba na długo się zatrzymać, by uświadomić sobie czy mamy do czynienia z mieczem, bransoletką, czy młotkiem. A wystarczyłby odpowiedni obrazek przed nazwą. Widzę po screenach, że w dwójce twórcy wyciągnęli wnioski <3

    Ostatecznie jednak BoF broni się. Grafika jest bardzo dobra, projekty potworów wręcz rewelacyjne, a klimat (mimo fabularnej prostoty) jest urzekający. Do tego wiele smaczków, jak wspomniane w recenzji polowania czy łowienie ryb. Niezwykle sympatyczna jest też możliwość otwarcia własnego stoiska na pchlim targu.
    Wizyta w tym świecie do dziesiątki godzin satysfakcjonującej rozgrywki i kilka momentów, które zostają w głowie jeszcze na długo po zakończeniu rozgrywki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Grafika BoF jest dobra... jak ktoś jest niewidomy. Projekty potworów rewelacyjne - jak ktoś w porządnego rpga nie grał. Klimat urzekający - może dla masochistycznych weebków. Tzn. ok, jak ktoś ma te 10 lat, brak dostępu do jakichkolwiek innych gier i nie może wychodzić z domu to są gorsze sposoby spędzania czasu, ale bez przesady nie ma co się podniecać takim sucharem.

    OdpowiedzUsuń